Po lekturze książki Erica Matax’a zaczęłam zastanawiać się nad cudami jakich doświadczyłam we własnym życiu i cudami jakie stały się udziałem osób mi bliskich lub po prostu znajomych. Postanowiłam przytoczyć kilka historii, wydaje mi się, że będą swoistym suplementem do książki E. Matax’a.
Zacznę od dwóch, sytuacji jakie przydarzyły się osobie dobrze mi znanej. Na wstępie jednak trzeba zaznaczyć, że Małgorzata, która jest główną bohaterką tych historii, to osoba niezwykle zorganizowana i szalenie poważna. Przy tym konsekwentna i oczywiście odpowiedzialna. Można by rzecz ludzkie wydanie szwajcarskiego zegarka. Małgosia przeżyła dwie historie, których w żaden sposób nie potrafi wytłumaczyć nie włączając w to działania sił wyższych.
Pierwsza wydarzyła się dwa lata temu. Pewien znajomy zaproponował jej wyjazd do Pragi. Jechał tam w związku z prowadzoną działalnością i Małgosia mogła zabrać się z nim, dzięki czemu zaoszczędziła by na kosztach podróży. Wyjazd planowany był z wyprzedzeniem. Małgosia ma w Pradze rodzinę, którą bardzo chciała odwiedzić. Coś lub Ktoś zapobiegł jednak tej wspólnej podróży. Małgorzata wpisała do kalendarza (jako dzień wyjazdu) nie czwartek tylko piątek i tak miała zaplanowany urlop. Kiedy znajomy przyjechał po Małgosię, nie zastał jej w domu. Oczywiście dzwonił do niej, ale nie odebrała ponieważ była bardzo zajęta. Pojechał zatem sam. W drodze powrotnej stracił panowanie nad samochodem i uderzył w drzewo. Zważywszy okoliczności, wyszedł z wypadku prawie bez szwanku. Samochód od strony pasażera został dosłownie zmiażdżony. W ten sposób wielki żal jaki czuła Małgosia w związku z tak „niefortunnym zbiegiem okoliczności” przekształcił się w wielką radość. Nie po raz pierwszy , jak sama mówi „dostała odroczenie”.
Kilka lat wcześniej Małgosia pojechała w delegację do Hiszpanii. Przejęta rolą (po raz pierwszy powierzono jej tak ważną sprawę) sprawdzała wszystko po dziesięć razy, żeby w stu procentach wywiązać się ze swoich obowiązków. Nastawiła budzik w telefonie, niestety coś w systemie zaszwankowało i obudziła się sama trzydzieści minut później niż było to planowane. Nie zdążyła na pociąg. Nie tracąc ani chwili, usiłowała dostać się w umówione miejsce innymi środkami lokomocji. W tym czasie pociąg, którym planowo miała jechać, wykoleił się. Małgosia dopiero w taksówce, dojeżdżając na miejsce spotkania, zdała sobie sprawę, że telefon zawiesił się i brak połączeń oraz awaria funkcji budzenia, były tego konsekwencją. Kiedy weszła do biura swoich kontrahentów, wszyscy zaczęli ją ściskać i całować. Myśleli, że zginęła w katastrofie.
Inny przypadek, tym razem z czasu wojny. Pewna miła staruszka opowiedziała mi jak, wraz z kilkunastoma osobami, stała pod ścianą ściskając kurczowo rączkę swojej pięcioletniej córeczki, a Niemcy rozkładali karabin maszynowy aby ich rozstrzelać. Kobieta była pewna, że nie wyjdą z tego cało i że to jej ostatnie chwile. W pewnym momencie podjechał samochód i wysiadł z niego starszy pan w mundurze (dystynkcji nie znała). Zaczął krzyczeć, że on nie prowadzi wojny z kobietami i dziećmi. Ostro protestował aby nie dopuścić do tej egzekucji. Moja rozmówczyni znała niemiecki i rozumiała jego słowa. Po kilku minutach negocjacji uwolniono kobiety i dzieci. Niestety mężczyzn rozstrzelano. Zapytałam tą panią czy wierzyła i prosiła o ten cud. Jej odpowiedź była dla mnie zdumiewająca. ”Nie wierzyłam już w żaden cud, w ratunek. Prosiłam Boga żeby to się stało szybko i żeby moje dziecko nie czuło bólu. Tylko o to prosiłam”.
Teraz „mały cud”, który przytrafił się mojej Babci. Otóż Babcia w trakcie okupacji złamała sobie rękę. Kiedy, po wyleczeniu, lekarz wyjął rękę z gipsu, pewien znajomy poradził Babci aby ten gips zostawiła i zakładała wychodząc na miasto (bywało, że chorych nie wywożono). W tym czasie w Warszawie łapanki osiągnęły swoiste apogeum. Strach było wychodzić na ulicę, ale cóż przynajmniej jedzenie trzeba było jakoś zorganizować. Babcia założyła gips i wyszła z domu. Przez całą drogę jak mantrę powtarzała słowa , których nauczył ją ten znajomy „ich bin krank” ( jestem chora) . Babcia nie znała niemieckiego i zważywszy niechęć do tego języka, nauka nie przychodziła jej łatwo. Traf chciał , że zaczęła się łapanka. Babcia rozpaczliwie próbowała się ratować i pokazując na gips wykrzykiwała (jak jej się wydawało) wyuczony tekst. W pewnym momencie Niemcy zaczęli się strasznie śmiać. Jeden z nich machnął ręką i wepchnął moją Babcię do bramy. Uciekła przez podwórko na inną ulicę, a potem dostała się do domu. Jak się później okazało moja Babcia, kobieta wysoka i zdecydowanie postawna, wykrzykiwała „ich bin Schrank” (jestem szafą), co rozbawiło oprawców i w konsekwencji uratowało ją przed wywózką. Jednym słowem cudowna pomyłka.
Ktoś powie, te przypadki można logicznie wytłumaczyć. Nie zaprzeczam, że do pewnego stopnia tak. Można pomylić datę i to się zdarza stosunkowo często, tylko czy często taka pomyłka ratuje życie ?. Awaria telefonu niestety również do rzadkości nie należy. Lawina zdarzeń, którą ta awaria spowodowała, lub którym zapobiegła to już zupełnie inna sprawa.
Moja Babcia pomyliła słowa. Krank i Schrank rymują się więc nie ma w tym nic niezwykłego, mogła gdzieś usłyszeć słowo „Schrank” i choć nie znała jego znaczenia użyła go. Była zdesperowana i przerażona. Jednak nie zmienia to faktu, że ta banalna pomyłka w cudowny sposób ocaliła jej życie.
Trudno mi uwierzyć w zbieg okoliczności, nadzwyczajną koincydencję zdarzeń, która występuje przypadkowo i ma decydujący wręcz wpływ na życie danej osoby. Wierzę raczej w słowa Małgosi, która mówi o „odroczeniu ostatecznego” jako interwencji sił, które z sobie tylko znanych powodów wkraczają do akcji i zmieniają scenariusz zdarzeń zgodnie ze swoją (?) wolą. Ufam fali, która mnie niesie i wierzę w cuda, choć podobno „wierzyć to znaczy ufać kiedy cudów nie ma” (Jan Twardowski).
Nie wiem, na ile to był przypadek, zbieg okoliczności, ale lubię o tym myśleć w kategoriach cudu.
Ania jest ode mnie starsza kilka lat. Zaraz po maturze wyjechała do Londynu i miała sporo szczęścia na starcie. Znalazła dobrą pracę, przytulne mieszkanie z fajnymi współlokatorkami, chłopaka. Szybo się zadomowiła.
7 lipca 2005 roku zaspała do pracy. Poprzedniego wieczoru źle się czuła, jakby zaczynała brać ją grypa, źle spałą. Nie zadzwonił elektoroniczny budzik, bateria wyczerpała się w środku nocy. Chcąc szybko się wyszykować, z rozpędu oblała bluzkę kawą, musiała się przebrać. W porannym rozgardiaszu spowodowanym pośpiechem, zagubiła klucze od mieszkania. Kiedy wreszcie udało jej się wyjść z mieszkania, autobus uciekł jej dosłownie sprzed nosa i już wiedziała, że nie zdąży na przesiadkę do autobusu nr 30. Tego samego kursu, w którym kilkanaście minut później wybuchła bomba.
Powiedziała mi potem: „Wiesz, że nie wierzę w takie rzeczy, ale mój Anioł Stróż miał tego dnia cholernie pracowity poranek!”.
Pozdrawiam 🙂
Dziękuję za Pani historię.